środa, 30 maja 2012

Drugi.

*Oczami Louisa

- I co my teraz tato zrobimy? - zapytałem ojca.
- Nie wiem Lou. Robimy z mamą wszystko co w naszej mocy by znaleźć jakąś pracę.
- Wiem, ale moglibyście dołożyć starań. Robicie to już od pół roku i nic.
- Jakoś damy radę, musimy.
- A co jeśli ona umrze? - popatrzyłem smutno przez dużą szybę na moją dziesięcioletnią siostrzyczkę Felicity, leżącą w szpitalnym łóżku.
- Musimy mieć nadzieję. - po jego słowach z sali wyszła moja matka. Odkąd dowiedziała się o chorobie siostry cały czas płacze. Jest załamana. Najpierw stracili rodzinną firmę, jedyne źródło naszego utrzymania, a teraz dowiedzieli się, że jedno z ich dzieci cierpi na białaczkę i niezwłocznie potrzebuje przeszczepu. Leki, które trzymają ją przy życiu są bardzo drogie. Nie stać nas na to.
- Jedźmy do domu. - zarządził ojciec. Mama tylko kiwnęła głową.
- Jedźcie sami. Ja wrócę pieszo.
- Jak chcesz. - odprowadziłem ich wzrokiem aż do windy. Kiedy do niej wsiedli, wziąłem głęboki oddech i skierowałem się do pokoju numer 123.
- Lou! - przywitała mnie entuzjastycznie.
- Cześć młoda. Jak się masz? - usiadłem przy niej.
- Całkiem dobrze. Kiedy weźmiecie mnie z powrotem do domku? zapytała z nadzieją.
- Już niedługo. - musiałem ją skłamać. Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku.
- Coś nie tak? - pomimo tego, że ją szybko starłem musiała to zauważyć.
- Nie, wszystko gra. Coś wpadło mi do oka.
- Aha. Opowiesz mi jakieś kawały? Proszę, proszę, proszę.
- Jasne. - odpowiedziałem bez entuzjastycznie. Fakt o chorobie siostry i możliwości, że w każdej chwili mogę ją stracić doprawiał mnie o dreszcze. Była taka młoda, ładna, miała całe życie przed sobą. Ponad godzinę opowiadałem jej wszystkie żarty jakie tylko znałem, aż w końcu usnęła. Przykryłem ją kołderką, pogłaskałem po główce i wyszedłem z pomieszczenia.
- Proszę, dbajcie o nią. - poprosiłem dyżurującą pielęgniarkę.
- Oczywiście, nie musi pan nawet oto prosić. - uśmiechnęła się do mnie.
- Dobranoc. - rzuciłem i skierowałem się do wyjścia. Niebawem byłem pod szpitalem. Na polu było strasznie ciemno. Szedłem w kierunku mojego domu. Jakieś półgodziny później byłem na miejscu. Już miałem wchodzić, kiedy zauważyłem mojego ojca w ogrodzie. Zmierzał w moim kierunku.
- Już jesteś. - powiedział spokojnie.
- Jak widać. - uśmiechnąłem się. - Cały czas byłem u Felicity.
- Jesteś już pełnoletni Lou, nie musisz się tłumaczyć. Możemy się przejść? - spytał mnie po chwili.
- Jasne. - skierowaliśmy się powoli w stronę ogrodu.
- Mój drogi chłopcze. - zaczął. - Jak już wiesz pół roku temu przepadła nasza rodzinna firma budowlana. Na całe szczęście kiedy jeszcze prosperowała udało mi się zaoszczędzić troszkę pieniędzy, za które żyliśmy przez ostatnie sześć miesięcy.
- Skończyły się? - spytałem.
- Tak, musiał nadejść ten moment. Nie powiem ci  nic nowego, tylko to o czym rozmawialiśmy dzisiaj w szpitalu.
- Czyli chodzi ci o pracę?
- Tak. Muszę jej poszukać. Nie sądzę by matka była zdolna do jej wykonywania, przynajmniej teraz. Sam wiesz w jakim jest stanie.
- Wiem. - zamilkliśmy na chwilę. - Tato, dlaczego musiałeś zamknąć firmę? - spytałem. To było to co mnie strasznie interesowało. Tylko nie wciskaj mi kitów typu źle prosperowała, bo obaj dobrze wiemy, że tak nie było.
- Świat biznesu jest okrutny. Tu nie ma prawdziwych przyjaciół. Nigdy nie wiesz komu zaufać, jakie intencje ma do ciebie druga osoba. To jest związane z ostrą konkurencją. Tak samo było w naszym przypadku. Pewna szanowana się na skalę krajową a nawet światową firma budowlana, Johannson corporation, obawiała się swoją pozycję w tej branży. Tak jakoś wyszło, że wyczuwała ją w naszej małej firmie. Pan Oliver Johannson ma znajomości, wpływy. No i sam już wiesz jak to się skończyło. - posmutanił. Żal mi go było. Tak bardzo cieszył się z wykonywanej pracy, którą powierzył mu jego ojciec.
- Oliver Johannson? To nie jest czasem ten polityk? - spytałem po chwili namysłu.
- Owszem jest. - po tym wszystkim co mi opowiedział, ogarnęła mnie chęć zemszczenia się. - Wracajmy już do domu. - kiwnąlem głową. Niebawem znaleźliśmy się w środku. Skierowałem się do swojego pokoju. Usiadłem przy bióku. Włączyłem laptopa. W wyszukiwarce wpisałem nazwisko tego polityka, zajmującego się tą firmą budowlaną, Olivera Johannsona. Poczytałem o nim kilka artykułów, aż w końcu natrafiłem na pewną propozycję, która mnie zainteresowała. Według tego co było tam napisane, ten pan szukał pracowanika, a tak dokładnie szofera. Odpisałem sobie adres jego zamieszkania i położyłem się do łóżka. Akurat świetnie się zgadzało, że miałem prawo jazdy. Nastawiłem budzik na ósmą. Chwilę potem usnąłem.

O ósmej rano obudził mnie budzik, który wczoraj w nocy nastawiłem. Wstałem z łóżka, od razu je ścieląc. Wyciągnąłem z szafy jeansy, biały t-shirt z dekoltem w serek i czarną marynarkę. Z wybranymi ubraniami skierowałem się do łazienki. Wziąłem szybki prysznic, przemyłem twarz zimną wodą, wypucowałem zęby, uczesałem się, no i ubrałem. Zszedłem na dół.
- Lou, chodź na śniadanie. - zawołała mnie moja rodzicielka.
- Nie mam czasu mamo, śpieszę się.
- Gdzie? - zapytała.
- Mam rozmowę o pracę. - oznajmiłem im. - W końcu muszę wam jakoś pomóc.
- W cale nie musisz tego robić. - poinformował mnie ojciec.
- Ale chcę. - wyszczerzyłem się w ich stronę i wyszedłem z domu. Za jakieś czterdzieści minut byłem pod ogrodzeniem domu Olivera Johannsona. Zadzwoniłem domofonem, gdyż brama była zamknięta.
- Kto tam? - odezwał się głos.
- Dzień dobry. Ja do pana Olivera Johannsona. - oznajmiłem.
- A był pan umówiony?
- Nie, ale...
- Niestety nie mogę pana wpuścić.
- Nie da się nic zrobić? Na prawdę mi zależy.
- Zobaczę. A w jakiej pan sprawie?
- W sprawie o pracę szofera.
- Trzeba było tak od razu. - chwilę potem brama automatycznie otworzyła się. Minąłem ją. Żył w strasznym luksusie, ogromna posesja, wspaniały dom, a nawet można powiedzieć, że villa, zadbany ogród, równo przystrzyżona trawa. Przeszedłem koło fontanny, pokonałem schodki i zapukałem do drzwi. Niebawem otworzyły się, a w nich stanął kamerdyner.
- Witamy. - po głosie poznałem, że to z nim wcześniej rozmawiałem.
- Dzień dobry. - przeszedłem przez próg.
- Pan Oliver oczekuje pana w swoim gabinecie. - kiwnąłem głową. Mężczyzna w garniturze zaprowadził mnie na miejsce. - Powodzenia.
- Nie dziękuję. - wyszczerzyłem się i zapukałem do kolejnych już dzisiaj drzwi.
- Proszę! - usłyszałem głos. Wziąłem głęboki oddech i kilka sekund później znalazłem się w środku.
- Dzień dobry. - powiedziałem.
- Dzień dobry. - przywitał mnie. - Pan w sprawie pracy.
- Tak, zgadza się.
- Przejdźmy więc do rzeczy. Jak się nazywasz?
- Louis Tomlinson.
- Masz skończone 18 lat?
- Tak.
- I zapewne masz też prawo jazdy?
- Mam.
- Dobrze, nic więcej mnie nie interesuje. Możesz zacząć od zaraz. Tylko podpisz mi ten dokument. To taka umowa. - podał mi ją. - Spokojnie się z nią zapoznaj, mamy czas. - pośpiesznie przeczytałem papier. Wziąłem długopis i podpisałem się w lewym, dolnym rogu. - A więc witaj w pracy. Chodź za mną.
- posłusznie poszedłem za moim nowym pracodawcą. Stanęliśmy przy białych, marmurowych schodach prowadzących na piętro.
- No i jest. - powiedział tak nagle. Rozglądnąłem się po pomieszczeniu, gdyż za bardzo nie wiedziałem o co mu chodzi. I w tedy zobaczyłem ją. Śliczną dziewczynę, gdzieś około 170 centymetrów z brązowymi włosami i niebieskimi, dużymi oczami. - Catherine poznaj Louisa. Od dzisiaj będzie twoim osobistym szoferem. - powiedział zapewne do córki, kiedy zeszła już ze schodów.
- Dzień dobry. - odezwałem się.
- Dzień dobry. - przywitała mnie.
- Wybaczcie, ale muszę jechać na zebranie. - przeprosił nas, po czym prędko zniknął za zakrętem.
- To panienka chce gdzieś jechać? - spytałem.
- Tak. Dzisiaj akurat miałam w planach galerię handlową. - po paru minutach udaliśmy się na parking gdzie stało kilka luksusowych samochodów.
- Którym jedziemy? - spytałem nie odrywając wzroku od jednego ze stojących tam pojazdów.
- Na pewno nie tym, na którego tak się patrzysz. - powiedziała. Popatrzyłem na nią pytająco z nadzieją, że zmieni zdanie. - To samochód mojego brata. Nie lubi gdy ktoś go rusza.
- Gdybym miał taki wóz, też bym nie lubił.
- My jedziemy tym. - wskazała na czarne bmw.
- No to w drogę. - powiedziałem, po czym podszedłem do samochodu, otworzyłem jej tylnie drzwi. Kiedy weszła zatrzasnąłem je i sam udałem się na miejsce kierowcy. W czasie jazdy Catherine nic się nie odzywała. Robiła coś na swoim telefonie. Zapewne pisała smsy do swoich koleżanek. Za to ja raz patrzyłem na jezdnię, a raz na nią.

Późnym wieczorem wróciłem do mojego domu. Nie chcąc nikogo obudzić, na paluszkach udałem się do kuchni. Zastałem tam mojego ojca.
- Cześć synku. - przywitał mnie.
- Hej. Ty jeszcze nie śpisz? - spytałem, jednocześnie wyciągając sok pomarańczowy z lodówki i nalewając go do kubka.
- Czekałem na ciebie. - powiedział z uśmiechem. - Jak pierwszy dzień w pracy?
- Całkiem nieźle. - odpowiedziałem.
- Co tak dokładnie robisz? - wystraszyłem się. Nie wiedziałem jak zareaguje na wieść, że pracuję u gościa, który przyczynił się do zniszczenia jego firmy. - Żadna praca nie hańbi Lou. - dodał, patrząc na mój wyraz twarzy.
- Wiem i wcale się nie wstydzę. Pracuję jako szofer, córki Olivera Johannsona. - powiedziałem jak najszybciej umiałem.
- Co?!
- Tato, potrzebujemy pieniędzy. Zrozum to.
- Nie o to chodzi synku, nie o to chodzi.
- Więc o co?
- Niepotrzebnie ci to mówiłem.
- Ale co mówiłeś?
- Te sprawy firmy i w ogóle.
- A co to ma do tego?
- Lou. Po tym wszystkim co się dowiedziałeś, od tak po prostu znalazłeś pracę i jeszcze u tego człowieka.
- Przeszkadza ci to?
- Nie. Przeszkada mi twój zamiar.
- O czym ty w ogóle mówisz?
- Nie wciskaj mi kitów, że nie chodzi ci o zemstę.
- Co? Nie, nie.
- Widzę, że kłamiesz.
- No dobra. Jak on sobie myśli, że jeśli ma więcej pieniedzy może od tak pomiatać ludźmi to się grubo myli! - wybuchnąłem.
- Ale z takim postanowieniem daleko nie zajdziesz. Uwierz mi. Po prostu nadstaw drugi policzek.
- A co z Felicity?! Pomyślałeś choć przez chwilę o niej?!
- Cały czas myślę.
- No to zauważ, że gdyby nasza rodzinna firma prosperowała mielibyśmy te cholerne pieniądze. Moglibymy jej pomóc, a nie patrzyć jak ona cierpi! Umiera! Lekarstwa, które mają utrzymać ją przy życiu są drogie. Nawet bardzo. I tak samo nie wiadomo kiedy pojawi się dawca.
- Lou. Na miłość Boską. Wiem, że to co pokazuje nam życie jest brutalne. Musimy mieć nadzieję, że będzie dobrze. Dlatego obiecaj mi, że porzucisz plany o zemście na Johannsonie.
- Ale tato...
- Obiecaj mi. - prosił.
- Dobrze, już dobrze. Obiecuję. - usatysfakcjonowany ojciec wyszedł z kuchni i zapewne udał się do swojego pokoju. Postanowiłem, że też pójdę się położyć. W nocy kręciłem się z boku na bok. Martwił mnie fakt, że i tak dokonam planu zemsty mimo obietnicy danej tacie. Wiedziałem jedno, że najlepszym rozwiązaniem będzie uderzyć w słaby punkt Olivera, jego córeczkę, Catherine....

___________________________________________________
Cześć :* Na samym początku chciałabym Wam serdecznie podziękować za tyle miłych komentarzy pod ostatnim postem. Jeszcze nigdy tyle osób mi nie skomentowało. Na prawdę jesteście cudni :* Mam nadziję, że chociaż troszeczkę spodoba się ten drugi rozdział pisany z perspektywy Louisa.
Do następnego ;)

poniedziałek, 28 maja 2012

Pierwszy.

*Oczami Julie

Zadzwonił dzwonek. Wszyscy wylecieliśmy z klasy, dlatego że właśnie skończyliśmy lekcję. Skierowałam się prostym korytarzem, aż do schodów prowadzących na dół do szatni. Przebrałam obuwie, przełożyłam torebkę przez ramie i szłam aż do wyjścia. Dosłownie dwie minuty później stałam przed szkołą. Poczekałam na swoje przyjaciółki, z którymi zawsze wracałyśmy razem.
- Gotowa? - spytała mnie Sarah.
- Tak. Chodźmy już. - pośpieszałam je.
- Czemu zawsze ci się tak śpieszy? - spytała mnie druga z dziewczyn, Grace.
- Dużo nauki. - strzeliłam pierwsze lepsze wyjaśnienie, które przyszło mi do głowy. Przecież nie powiem im prawdy.
- Przecież mamy czerwiec. Aż tak dużo nie wymagają. - popatrzyły dziwnie po sobie.
- No i muszę się jeszcze zająć bratem.
- A twoja mama?
- Dzisiaj jest zajęta.
- Aha. No więc chodźmy. - po drodze rozmawiałyśmy o ich planach na nadchodzące wakacje.
- Ja muszę iść po Rayana do przedszkola.
- No to na razie. - pożegnałam się z nimi. Niebawem byłam na miejscu. Weszłam na salę, pełną bawiących się dzieci.
- Julie! - krzyknął mój braciszek, podbiegając do mnie.
- Cześć młody. No to co idziemy do domku? - spytałam go. Pokiwał tylko głową. Ubrałam mu buty, pożegnaliśmy się z panią przedszkolanką i opuściliśmy budynek. Szliśmy w kierunku naszego zamieszkania , rozmawiając. - Jak było dzisiaj w przedszkolu?
- Dobrze. Prawie cały czas siedzieliśmy na podwórku i bawiliśmy się na placu zabaw. - na jego buzi malował się duży uśmiech. Kilka minut później byliśmy już pod swoim domem. Powędrowaliśmy kamienną ścieżką prowadzącą do schodków. Weszliśmy po nich. Podeszliśmy pod drzwi. Nacisnęłam na klamkę i chwilę potem znaleźliśmy się w środku. Po mieszkaniu rozchodził się zapach alkoholu. Weszłam do salonu. Matka jak zwykle leżała na fotelu, pijana. Nie zdolna do niczego. Czyli dzień jak co dzień. Od czasu śmierci ojca, który spadł z rusztowania, dzień w dzień piła. Nie dawała sobie pomóc. Miałam już tego dość. Za miesiąc kończyłam 18 lat. W normalnych warunkach przeniosłabym się daleko stąd, ale nie mogłam zostawić Rayana.
- Jestem głodny. - podszedł do mnie i szturchnął swoją małą rączką.
- A na co masz ochotę? - spytałam, przykucając.
- Na czekoladę! - wykrzyknął radośnie.
- Tym sobie nie pojesz.
- Chcem czekoladę. - przytupnął i zrobił obrażoną minkę.
- No niech ci będzie. - wzięłam go za rączkę i zaprowadziłam do kuchni. Z szafki wyciągnęłam mleczną czekoladę alpen gold. Otwarłam ją i podałam bratu. - Smacznego.
- Dziękuję. - zaczął się zajadać.
- Julie! - ktoś krzyczał moje imię. Dało się słyszeć tupot stóp.
- O nie. - powiedziałam po cichu. Podeszłam do Rayana. Zabrałam mu czekoladę. Na szczęście się aż tak bardzo nie ubrudził.
- Co się dzieje Julie? Dlaczego zabrałaś mi czekoladę? - zapytał.
- Zaraz ci ją oddam. - powiedziałam. Nie miałam czasu na wyjaśnienia, bo w kuchni stanęła nasza rodzicielka. Baliśmy się jej kiedy była pijana. Jak jej coś nie pasowało, czasami dochodziło do rękoczynów. Dlatego wolałam nie narażać siebie, a tym bardziej brata.
- Julie! Przecież cię wołam.
- Właśnie miałam do ciebie iść. - odpowiedziałam.
- Skocz mi po piwo do sklepu.
- Nie sprzedadzą mi. - poinformowałam ją. - Nie jestem pełnoletnia.
- Coś wymyślisz. - już miała wychodzić. - A jeszcze jedno. Jak wrócisz dasz coś do zjedzenia bratu.
- Dobrze. Rayan idziemy na mały spacer.
- Do parku?
- Nie, ale w inne, ciekawe miejsce. - musiałam go jakoś zaciekawić, bo przecież nie zostawię go z nietrzeźwą matką. Wzięłam portfel, spakowałam go do torebki, chwyciłam brata za dłoń i wyszliśmy z domu. Mieliśmy na osiedlu mały sklepik z żywnością. Na szczęście nie było klientów. Podeszłam do lady.
- Dzień dobry. - zaczęłam niepewnie.
- Dzień dobry. W czym mogę ci pomóc?
- Proszę pana, mam taką dużą prośbę.
- Słucham.
- Moja mama nie dała rady przyjść tu osobiście, gdyż źle się czuje. A będziemy mieć gości i wysłała mnie tu po piwo. - musiałam coś naściemniać, bo przecież nie powiem, że matka leży pijana, ma ochotę na alkohol i jak jej nie przyniosę to będę miała przerąbane, a aktualnie mój los leży w jego rękach. - Ona oczywiście to przy okazji potwierdzi.
- Dobrze. - rozglądnął się. - A masz to gdzie schować? - pokiwałam głową. - Jakie?
- Niech mi pan da sześć Lechów. - podał mi sześc puszek. Pośpiesznie zapakowałam je do torebki. - Ilę płacę?
- 27 złotych.
- Proszę. - podałam mu banknot pięćdziesięciozłotowy. Pośpiesznie wydał mi resztę.
- Tylko w razie jakichś komplikacji, proszę powiedzieć, że to nie ode mnie.
- Oczywiście. Bardzo panu dziękuję. Do widzenia.
- Do widzenia. - opuściłam z Rayanem sklep. Wróciliśmy do domu. Podałam matce jedną puszkę, a reszte schowałam do lodówki. Następnie przystąpiłam do odrobienia pracy domowej. Wieczorem zrobiłam bratu tosty, wykąpałam go i położyłam spać. Sama też wzięłam zimny prysznic i zamknęłam się w swoim pokoju. Długo leżałam, nie mogąc usnąć. Myślałam o tym, jak fajnie by było wrócić do domu i móc zobaczyć matkę trzeźwą. Nie bać się kolejnego dnia, ani żadnej sekundy spędzonej pod tym dachem...



*Oczami Rosalie

- Że co?! - wrzasnęłam.
- Za tydzień kończysz 18 lat, dlatego musisz się stąd wyprowadzić. - powtórzyła mi to samo co wcześniej, siostra zakonna.
- To już wiem, ale dlaczego?!
- Takie są zasady Ros. - powiedziała spokojnie.
- Do diabła z zasadami! Nie możecie mnie wyrzucić z sierocińca, przecież to mój dom! - byłam zbulwersowana, jak nigdy wcześniej. - Gdzie ja będę mieszkała?
- Wynajmiesz coś.
- Ciekawe za co?! Nie mam grosza przy duszy.
- Znajdziesz pracę.
- Ciekawe gdzie?!
- Oj daj spokój dziecinko, będzie dobrze. Pochodzisz, poszukasz, a jak będziesz mieć jakiś problem Pan Bóg ci pomoże. W końcu wykorzystasz nasze nauki. - łatwo jej mówić, to nie ją wyrzucają na bruk, bez pieniędzy, wykształcenia, bez niczego... Nie miałam ochoty ciągnąć tej bezsensownej rozmowy. Obróciłam się na pięcie, podeszłam do drzwi, nacisnęłam klamkę i bez żadnego słowa opuściłam gabinet siostry Margaret. Szłam długim korytarzem, aż doszłam do swojego pokoju. Bez słowa rzuciłam się na łóżko.
- Co się stało Ros? - spytała mnie moja współlokatorka, Rachel.
- Muszę się stąd wyprowadzić. - odpowiedziałam jej.
- Co?! Dlaczego?!
- Bo za tydzień kończę 18 lat. Takie są zasady. - przedrzeźniałam siostrę.
- Ale ty sobie nie dasz rady. - szepnęła załamanym głosem.
- Dzięki, że we mnie wierzysz. - rzuciłam.
- Chodzi mi o to, że nie masz pieniędzy. Jak ona sobie wyobraża twoje utrzymanie się? Hm?
- Na pewno ma jakąś wizję odnośnie mojego dalszego życia, skoro mnie stąd usuwa. - blondynka nic mi nie odpowiedziała. - No trudno, muszę poszukać jakiejś pracy. Nie mam innego wyjścia...
Rano obudziły mnie promienie słońca wpadające przez okno do mojego pokoju. Podniosłam tyłek z łóżka, wyciągnęłam z szafki ubrania i skierowałam się przez długi korytarz aż na parter do klasztornej łazienki. Wykonałam poranną toaletę, wzięłam szybki, zimny prysznic, rozczesałam swoje czarne włosy i założyłam wybrane przez siebie rzeczy. Zaniosłam piżamę do pokoju, strzeliłam ją na moje posłanie, które szybko pościeliłam. Zeszłam z powrotem na to piętro co wcześniej, lecz tym razem udałam się na stołówkę.
- Dzień dobry. - powiedziałam mijając tutejsze siostrzyczki.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Rosalie. - popatrzyły na mnie jak na kosmitkę.
- Na wieki, wieków. - odpowiedziałam. Zajęłam miejsce przy stole, koło Rachel.
- Cześć. - powitała mnie.
- Hej. - wyciągnęłam rękę po kromkę chleba. Posmarowałam ją masłem, a na to położyłam jeden plasterek szynki i jeden sera, oraz trzy plasterki ogórka i tyle samo pomidora.
- Smacznego.
- Wzajemnie. - pod czas spożywania posiłku rozmawiałyśmy o moich planach.
- I co zamierzasz?
- Udam się dzisiaj do miasta poszukać jakiejś pracy. To tyle co mogę teraz zrobić.
- No tak.
- Może chcesz iść ze mną? - zaproponowałam jej wspólny wypad.
- Czemu nie. To, o której mam być gotowa?
- Pasowałoby od razu po śniadaniu.
- Nie ma problemu. - po śniadaniu od razu opuściłyśmy móry klasztoru i skierowałyśmy się do miasta. Droga zajęła nam niecałe półgodziny. Ja jakoś dawałam radę, może dlatego, że byłam wysportowana. Kochałam piłkę nożną, grałam nawet w rozgrywkach międzyklasztornych. Za to Rachel cały czas jęczała.
- Daleko jeszcze?!
- Tak. - kilka kroków dalej.
- Już?!
- Jeszcze nie.
- No to ile?! Ile?! Idziemy już tak długo!
- Mogłam iść sama.
- A ja mogłam zostać w sierocińcu. - podążałyśmy przed siebie bez zamienienia jakiegokolwiek słowa, aż w końcu postaowiłam coś ogłosić.
- No i jesteśmy! Droga Rachel właśnie weszłyśmy do miasta.
- Jest! - widać było na jej twarzy zadowolenie. - Od czego chcesz zacząć?
- Nie wiem jak mam to zrobić.
- Może po prostupowchodzimy do pierwszych lepszych sklepów i popytamy czy szukają pracowników? - zaproponowała moja blond koleżanka.
- Świetny pomysł. - pochwaliłam ją.
- Dzięki, jakieś mi się zdarzają. - jak powiedziała, tak też zrobiłyśmy. Pierwszy sklep to jakiś spożywczak. Weszłyśmy do środka. Zapytałyśmy czy nie szukają pracowników. Niestey nie. Więc nie tracąc czasu wyszłyśmy z owego budynku i skierowałyśmy się do następnego, i kolejnego, i tak dalej.
- Teraz chodźmy tu.
- No chyba jednak nie.
- Czemu?
- Bo to jest sklep dla jakiś bogaczy!
- No to co? Nie zaszkodzi spytać. - nie miałam siły się z nią kłucić. Weszłyśmy przez szklane drzwi. Już na zewnątrz biło luksusem, a co dopiero w środku. Podeszłyśmy do kasierki.
- Przepraszam, moja koleżanka szuka pracy. - zagadała Rachel. Kobieta popatrzyła na nas, jak na niższą warstwę społeczną, jak szlachta na plebs. Od razu wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Zaczęłam się rozglądać po pomieszczeniu. Zobaczyłam, że przygląda mi się jedna z czwórki dziewczyn. Ładna, długie brąz włosy, lekko pofalowane. Gdzieś mojego wzrostu. Zobaczywszy, że również się jej przyglądam, momentalnie obróciła się w stronę swoich towarzyszek.
- Niestety, ale mamy pewne wymogi, jeśli chodzi o przyjmowanie pracowników. - stanęła przed nami, oglądając nas swoimi niebieskimi oczami od góry do dołu. Rozmawiała z nami, od niechcenia. - Przykro mi, ale nie mogę panią pomóc. - wskazała ręką na drzwi.
- Dziękujemy, że straciła pani nas nas swój cenny czas. - powiedziałam sarkastycznie. W szybkim tempie opuściłyśmy lokal. Przeszłyśmy kawałek. - Straciłam jakąkolwiek nadzieję.
- Spokojnie, zaraz coś jeszcze znajdziemy.
- Jasne.
- Spójrz! - krzyknęła Rachel. Wskazała na jakieś drzwi. Podeszłyśmy pod nie. Wisiała na nich karteczka, z której wynikało, że szukają chętnych do pracy. Zaczęłyśmy piszczeć.
- Wchodzimy. - zarządziłam. Podeszłyśmy do lady.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc? - spytała jakiś chłopak.
- Dzień dobry. Podobno szukacie pracownika. - zaczęłam temat.
- Tak, ale to nie do mnie. Proszę poczekać, a ja zawołam szefową.
- Dobrze, dziękuję. - kiedy chłopak odszedł, Rachel obrzucała mnie jakimiś radami bym dobrze wypadła.
- Wyprostuj się i uśmiechnij. Nikt smutasów do pracy nie przyjmuje. - popatrzyła na moje włosy. - Ale ty jesteś rozczochrana, trzeba by cię tu poprawić. - zaczęła mnie swoją ręką rozczesywać.
- Dobra, starczy! - ku nam wyszła jakaś wystrojona kobieta.
- Dzień dobry. - powiedziałyśmy równo.
- Dzień dobry. Panie w sprawie pracy? - spytała z uśmiechem.
- Właściwie to ona. - wskazała na mnie, moja towarzyszka.
- Dobrze, więc zapraszam do mojego gabinetu. - bez słowa powędrowałam za tą kobietą, która za parę minut mogaby okazać się moją szefową. Weszłyśmy do jakiegoś pomieszczenia. Usiadła za biórkiem i gestem ręki pokazała mi bym również tak zrobiła. - No więc, masz jakieś kfalifikacje? - spytała mnie.
- Nie. - spuściłam wzrok. - Po prostu potrzebuję tej pracy najbardziej na świecie. Nie mam pieniędzy, a wyrzucają mnie z sierocińca, bo kończę 18 lat.
- Nie przyjmuję osób bez żadnych papierów, umiejętności. - popatrzyła na mnie. Natychmiast spuściłam wzrok. Czyli mi się nie udało? - Ale zrobię wyjątek. Możesz zacząć od jutra? - spytała mnie.
- Tak. Dziękuję. Bardzo pani dziękuję. - byłam strasznie ucieszona.
- Nie ma za co. - na pożegnanie uścisnęłam jej dłoń i wyszłam z gabinetu. Wyszłyśmy z Rachel przed budynek Milkshake city.
- I co? - spytała mnie z nadzieją.
- Niestety, ale kończymy nasze poszukiwania. - popatrzyła na mnie. - Dostałam te pracę! - zaczęłyśmy skakać z radości, piszczeć, tańczyć. Ale po chwili stwierdziłyśmy, że to głupie. Skierowałyśmy się więc w stronę klasztoru. I tak właśnie od jutra zaczynam pracować na własne utrzymanie.

________________________________________________________
Cześć ;* No i za nami pierwszy rozdział. Mam nadziję, że wam się podoba. Ogólnie kolejne rozdziały będę starała się dodawać w upływie około dwóch czy trzech dni. To wszystko zależy od czasu, weny. Jeżeli czytacie, mam nadzieję, że przynajmniej skomentujecie. Nie napisałam ani prologu, ani jakiegoś małego wstępu, o czym jest ten blog. Generlanie rzecz biorąc o nastolatkach wymienionych po prawej, borykających się z problemami, lub które dopiero pojawią się na ich drodze do upragnionego szczęścia. Po upływie czasu się poznają, wówczas pojawią się nowe problemy, tajemnice, i takie tam. Wszystkiego dowiecie się czytając.
Do następnego ;)